Park okalający dom i ciągnący się wzdłuż prawego brzegu Wkry jest jednym z nielicznych dworskich założeń krajobrazowych, które ocalały na Północnym Mazowszu. Założyła go w 1920 roku moja mama, Stefania Wilhelm-Budzich. Ojciec zaciągnął się do wojska, by walczyć z inwazją bolszewicką, a mama jako młoda mężatka w zaawansowanej ciąży objęła zarządzanie majątkiem Brudnice. Uznała, że trzeba wykorzystać ten czas na zrealizowanie swego marzenia, czyli ukształtowanie terenu wokół domu i stworzenie parku łączącego w estetyczną całość oba brzegi rzeki. W 1917 roku ukończyła Wyższą Szkołę Ogrodniczą w Warszawie (obecnie Wydział Ogrodniczy SGGW), więc do zadania podeszła bardzo profesjonalnie.
Najpierw wykarczowała i osuszyła ponadhektarowy pas bagiennego gruntu wzdłuż Wkry. Ponieważ nie miała rur melioracyjnych, zleciła kopanie rowu odwadniająceg wzdłuż terenu pod zaplanowany park. Rów głęboki na około półtora metra, z faszynowanymi brzegami, z jednej strony połączyła z rzeką, a z drugiej ze źródełkiem płynącym przy drodze na Rzężawy. Następnie mniej więcej co 20 metrów kazała kopać rowy poprzeczne, głębokie na metr, przecinające okolony teren. Wypełniono je tarniną wożoną z okolicznych lasów, a potem zasypano żwirem i ziemią. Po osuszeniu bagienek i ukształtowaniu kolistego półwyspu cały teren głęboko przeorano. A dalej mama, jak uczono ją w czasie studiów, wyrysowała na kalkach technicznych dokładny zarys aranżacji zieleni. Aby poszerzyć wąski pas ogrodu, otworzyła go na rzekę, uwzględniając cały przyrodniczy kontekst wraz z olszyną na drugim brzegu. Zrezygnowała też z sadzenia drzew w liniach poprzecznych, ograniczając się do niskich żywopłotów i ozdobnych krzewów, które nie dzieliły optycznie przestrzeni. Do dzisiaj zachowała się prawie w całości brzozowa aleja nad rzeką, korespondująca z olszyną, w której mama posadziła m.in. różne odmiany kalin.
Od strony rowu wytyczyła linię olch i wierzb, a za nią aleję świerkową, obecnie mocno już przerzedzoną.
Przedsiębiorczość mamy postrzegana była przez rodzinę Budzichów i całą okolicę jak zbędna fanaberia. Jednak ten kosztowny kaprys, jak komentowano, przetrwał historyczne burze i wciąż cieszy oczy swym pięknem. Melioracja działa nadal, główne aleje i zarysy klombów zostały zachowane, tylko trzech poprzecznych ścieżek i części kwietników nie dało się utrzymać. No i las trochę wchodzi nam do parku. Stare już teraz świerki są schronieniem dla ptaków i przez cały rok osłaniają dom przed wiatrem, brzozy, żyjąc w symbiozie z grzybnią koźlarzy, dostarczają grzyby na stół. Drzewem specjalnej troski jest dla mnie jabłoń sadzona przez mamę w końcu lat dwudziestych XX wieku. To na niej uczyłam się chodzić po drzewach bez pomocy braci i to jej jabłka dojrzewały najwcześniej w całym ogrodzie. I nadal tak jest, chociaż staruszka, popodpierana szczudłami, nosi na sobie ślady wielu nieszczęść. Jej rany kiedyś leczono nawozem końskim zmieszanym z gliną, potem samą gliną, a teraz cementem. Tak cieszyłam się w maju jej widokiem, całej obsypanej białoróżowymi kwiatami. Jest tylko parę lat starsza ode mnie. Oby mnie przeżyła!